dobrze wiedziales do kogo dzwoniles,
dobrze wiedziales ze niejednego ze mna zabiles,
i tym razem nie zawiodlem Ciebie
lecz dla mnie ta historia skonczyla sie w niebie...
zaraz po Twoim telefonie
spakowalem naboje i wszelkie bronie,
me ulubione magnum i noz,
one przezyly niejedna z burz.
o groznym Krakowie dobrze wiedzialem
i nikogo z kumpli narac nie chcialem...
dlatego sam przyjechalem...
gotowy na wszystko jak nigdy dotad,
wiedzialem ze Krakow popelnil blad...
zbudzila mafia potwora strasznego
Aliena w ludzkiej skurze, niezniszczalnego...
lecz dosc tych chwalebnych monologow,
przyjechalem razem z Toba zabijac wrogow...
moj stroj bojowy odzialem,
czarne buty, plaszcz i okulary mialem...
oczywiscie giwery nie zapomnialem...
weszlismy do baru gdzie wrog sie czail,
gadalismy z barmane gdy tlum sie palil,
oni wiedzieli ze my nie z tad,
oni mysleli ze popelnilismy blad...
ach jak bardzo sie mylili,
gdy tak spod oka na nas patrzyli
wiedzielismy co sie stanie
dlatego skonczylismy z barmanem gadanie
i wyjawszy nasze giwery
podziurawilismy ***of jak sery...
nawet nie zdazyli sie obejzec
juz lezeli, na oczy nie mogli przejzec...
jeden byl zywy i wtedy go spytalem:
''gdzie ten co rzadzi miastem calem?
hooju!
powiesz czy zarobisz kulke szuju?!''
powiedzial, lecz to mu nie pomoglo,
podzielil los innych, gdy cierpienie go zmoglo...
a z nami szedl Pan Smierc z kosa,
gdy do celu zmierzalismy szosa...
gosc dal nam namiary na burdel za miastem,
gdzie szef jhebal dziwki i opychal sie ciastem,
swietowal zwyciestwo nad blokersami,
jeszcze nie wiedzial ze Alien jest z nami...
tak doszlismy do rozowego domu
z zamiarem zrobienia z niego zlomu...
szlo gladko jak narazie,
kilka goryli - juz trupy, panienki piszcza w sadzie,
sunelismy posrod jabloni,
do domku gdzie szef byl posrod ochrony...
i wtedy sie zaczelo...
przelecial noz i pek wlosow mi obcielo...
nie przewidzielismy tego,
ze cos nam stanie sie zlego...
a ktos wykablowal,
jakis hooj sie sprzedal...
i mielismy przjhebane...
swist nozy i kul,
trask kosci i bol.
krew lala sie dookola,
ze mnie i z nich, ktos w oddali wola,
znalezlismy sie jak w oku cyklonu
gotowi umrzec niepotrzebni nikomu...
i wtedy GO zobaczylem,
przez mur straznikow jakos sie przebilem
i stanalem przed jego obliczem,
oko w oko - ''Twe sekundy zycia licze!''.
Wtem on do tej pory niemrawy
zerwal sie i dostalem jego prawy
sierpowy, wypadl mi moj magnum z rak
i juz wiedzialem ze popelnilem blad...
jedyny raz w zyciu i ostatni raz,
zobaczylem tylko lufe i swiatl mi zgasl...
potem na chwile przebudzony
zobaczylem Wanie, w krwi caly ubrudzony
mowil cos, lecz nie rozumialem,
''zabilem go, wygralismy, no obodz sie stary''
chyba do szpitala jechalem,
mignely mi przed oczami wszystkie akcje i towary,
zobaczylem Kostuche w czarnym kapturze,
wszedlem przez drzwi w grubym murze,
i najwyrazniej juz odlecialem,
poczulem lekkosc... umieralem...
odszedlem, obcy tu bylem,
kumpla pomscilem,
z gory zawsze na Was patrzylem,
i sie cieszylem ze dobrze zrobilem...
tak tez ten rym skonczylem...
Finitio... (c) Ekipa Papy Smerfa
__________________
plemnik.com[/size]
Edytowane przez [Kosz]Krowa dnia 07-07-1977 o godz. 07:07
Zgłoś post do moderatora | IP: Zalogowane
|